piątek, 6 października 2017

Czy ktoś jeszcze o nich pamięta? Introligatornia, magiel, szklarz?


Są takie miejsca w miastach, które mijamy codziennie nie zwracając na nie uwagi. Ich szyldy nie świecą magicznym, neonowym blaskiem. Mowa o miejscach z historią. Miejsca, które są rodzinnymi interesami przekazywanymi bardzo często z pokolenia na pokolenie. 
Razem z młodzieżą dziś mieliśmy okazję pójść szlakiem zapomnianych zawodów w ścisłym centrum Bydgoszczy. Odwiedziliśmy szklarza, szewca, introligatora, fryzjera, piekarza, a nawet panie maglarki. 
Będę kolejno prezentował bohaterów tej niesamowitej podróży. Wszyscy mamy te miejsca pod nosem. Warto tam czasami wejść i przenieść się o kilkadziesiąt lat wstecz, gdzie bardzo często używa się sposobów oraz metod z tamtych lat.


SZKLARZ
ul. Śniadeckich

Nie jest wcale łatwo dostać się do środka by poznać pana Edwarda. Duży napis przed drzwiami informuje nas o tym, że za drzwiami tuż za progiem znajdują się schody, które prowadzą do piwnicy gdzie znajduje się pracowania szklarza. Wchodzimy w trakcie pracy, kiedy Pan Edward dokładnie czyści szybę do stojącego za nim obrazu. Bardzo chętnie opowiada nam o swojej pracy oraz o historii tego miejsca, jednocześnie nie odrywając się od pracy.

Pierwszym, w rodzinie, który zajął się tym fachem był dziadek pana Edwarda.  Zakład powstał w 1938 roku. Po dziadkach interes przejęli rodzice pana Edwarda.


W tej pracy potrzeba jest dokładność oraz cierpliwość. Jak podkreśla właściciel nie jest to łatwa, czasami ze względu na pracę z tym materiałem niebezpieczna,


Ściany zdobią rodzinne fotografie. Jest to niesamowite miejsce, gdzie pielęgnuje się także historie poprzedników, którzy jak pan Edward włożyli w to miejsce całe swoje serce. Niestety nie ma nikogo w kolejnym pokoleniu kto byłby zainteresowany kontynuacją rodzinnej tradycji. 

SZEWC
ul.Pomorska

Co z pewnością przykuwa uwagę w tych starych miejscach to ich witryny.  Ma się wrażenie, że czas się w nich dawno zatrzymał. Przechodzimy obok nie nie zwracając na nie uwagi. Są tak skromne, że chowają się w cieniu wielkich bilbordów oraz są przyćmiewane przez światła neonów swoich sąsiadów.



W środku zastajemy młodą kobietę. Jest to była nauczycielka, która z mężem otworzyła własny interes. Informuje nas jednak, że odkąd pamięta właśnie w tym miejscu zawsze znajdował się szewc. Nawet jej babcia przynosiła tu ulubione buty kiedy się zepsuły.


Tu nawet zegar jest butem :)





ZEGARMISTRZ
ul. Pomorska

Tik, tak, tik tak....
Czas odwiedzić pana Piotra, który swoją przygodę z tym zawodem zaczął w szkole prawie 40 lat temu. Jest pierwszym właścicielem tego miejsca. Zapytany dlaczego wybrał ten zawód odpowiedział:
Sam nie wiem. :)


System z dużego zegara stojącego.


Najmniejszy zegarek jaki zobaczyliśmy to zegarek Czajka. Kiedyś bardzo popularny wśród kobiet. 
Ciekawostką jest iż trzeba było codziennie rano go nakręcać.




INTROLIGATOR
ul. Pomorska

Zakład ten powstał w 1947 roku. Pierwszym właścicielem był ojciec pana Włodzimierza. W tym czasie on sam przebywał na emigracji zarobkowej w USA. Na prośbę ojca wrócił do kraju by przejąć pracowanie introligatorską.


W tle gilotyna, która została wyprodukowana 200 lat temu.


 Pan Włodzimierz razem ze swoją żoną.



Niestety, syn pana Włodzimierza nie chce wracać do kraju by jak jego ojciec przejąc rodzinny interes. 
Jak mówi pan Włodzimierz, jest szczęśliwy, że powrócił do kraju i zamierza pracować w tym miejscu aż do śmierci.


Piekarnia
ul. Bocianowa

W tym miejscu wypieki można kupować od 1890 roku. Od tego czasu miejsce to miało aż sześciu właścicieli.


Magiel
ul. Bocianowa

Zakład czynny od 1994 roku. 



Salon fryzjerski
ul. Bocianowa

Wcale mnie nie dziwi, że do Pani Marii niektórzy klienci przychodzą od 40 lat. Niesamowitość otwarta i pozytywna osoba, której z twarzy nie znikał uśmiech . Zakład przy ulicy Bocianowej prowadzi od 30 lat. Chociaż sama już nie jest osobą czynną zawodowo to dziś sprawdza się świetnie w roli szefowej.



środa, 23 sierpnia 2017

Wernisaż Kosmy Kołodzieja // Stan użytku// Bydgoszcz lipiec 2017

28 lipca w Bydgoszczy, przy ulicy Śniadeckich w Stanie Użytku, tymczasowej galerii sztuki, przy której powstawaniu też odrobinę pomogłem odbył się mój wernisaż. Po, jeśli się nie mylę, sześciu latach miałem okazję pokazać swoje prace. Były to reportaże.  Cieszę się bardzo, iż w ten dzień towarzyszyło mi tak wiele ludzi, przede wszystkim cieszę się, że byli tam ze mną moi najbliżsi.
Ogromne podziękowania składam Martynie Cziszewskiej, która była kuratorem mojej wystawy oraz opracowała album Dekada, z moim pracami oraz plakat całego wydarzenia.
Wystawa i album mogły powstać dzięki stypendium miasta Bydgoszczy dla osób zajmujących się twórczością artystyczną oraz upowszechnianiem kultury.
Poniżej fotorelacja:













fot. Klara Kołodziej i Martyna Cziszewska

niedziela, 20 sierpnia 2017

Afryka // Uganda // Kosma Kołodziej

Wróciłem cały i zdrowy. Bez objawów malarii. Co w moim przypadku - osoby, która źle znosi jakiekolwiek zmiany klimatu -jest jak wygrana w LOTTO.  W podróż wyruszyłem z Hanią, Manią i Justyną. Spotkaliśmy się przed lotniskiem w Berlinie. Przed nami była ponad 30 godzinna podroż przez Emiraty Arabskie i Kenię do Ugandy. Zaszczepieni przeciwko żółtej febrze i po pierwszej tabletce Malarone mogliśmy ruszać w podróż.


W Kenii na lotnisku, z okna samolotu zobaczyłem tylko jak w ostatnim momencie załadowali do samolotu nasze bagaże. Tym najbardziej się przejmowaliśmy, chociaż Hania spakowała się tylko w 10 kilogramowy  bagaż podręczny. Wykorzystała limit idealnie. Ja także wykorzystałem limity na obie walizki. Razem 30kg... cały ja. :D

Bagaż Hani i.... mój. :D


Na lotnisku po odebraniu bagażu oczywiście zostaliśmy zasypani ofertami zawiezienia nas z Entebe do stolicy kraju -Kampali.
Po chwili negocjacji z jednym z miejscowych, udało nam się zmniejszyć o 5 dolarów cenę przetransportowania nas do hotelu. Już wtedy wiedzieliśmy, że podstawą tutaj jest umiejętność targowania się.

Kiedy weszliśmy do hotelu przy recepcji stało 4 pracowników. Za nami przy głównym wejściu dwóch ochroniarzy z bronią. Wszystko jak na Afrykę, wyglądało bardzo nowocześnie i przytulanie. Takie przynajmniej było moje pierwsze wrażenie. Personel, mówiąc bardzo delikatnie, okazał się mało kompetentny. Nie mogli znaleźć naszej rezerwacji, nie poinformowali nas o zasadach jakie w hotelu obowiązują. Zeskanowano nasze paszporty i tylko Mania podpisała jako jedyna dokument, iż meldujemy się w hotelu.
 ( ta informacja później jest bardzo cenna ;) )
Wieczorem zeszliśmy jeszcze tylko do hotelowej restauracji by zjeść coś po podróży. Niestety złożenie zamówienia nie było łatwe. Samo czytanie menu nie było proste, ponieważ podczas jego czytania kilkukrotnie doświadczyliśmy co oznacza nagły zanik energii elektrycznej. Niestety nie posiadam umiejętności czytania w ciemności. ;)  Kelner nie zapisywał naszego zamówienia. Skutkowało to kilkukrotnym pytaniem nas o to co zamówiliśmy i kwotą rachunku jaki otrzymaliśmy w restauracji, oczywiście nieadekwatnym do zamówienia.
Pomyślałem sobie wtedy: Będzie ciekawie.




Widok z naszego hotelu: Ogromny dworzec międzynarodowy. Taxi oraz autobusy. Możecie sobie wyobrazić jak "cicho" było w hotelowym pokoju.


Pierwsze dwa dni przed projektem postanowiliśmy poświęcić zwiedzaniu stolicy.
 Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Bez mapy i pomysłu gdzie idziemy. Część pieniędzy postanowiliśmy zostawić w hotelu, uznając to miejsce za bardziej bezpieczne niż ulica kilkumilionowego miasta.
Wiedzieliśmy, że będziemy jako biali - w ich określeniu MUZUNGU- wzbudzać sensację.
Ulice jak na weekend według miejscowych były puste. Trudno było nam sobie wyobrazić jak wyglądają w takim razie zapełnione ulice, jeżeli w niektórych momentach nie mogliśmy się przecisnąć przez tłum na bardzo wąskich chodnikach.
(które występują tylko  w ścisłym centrum stolicy).
Całe miasto można śmiało nazwać jednym wielkim targowiskiem. Cały interes zazwyczaj też wystawiany był na chodnik przed sklepem. Od lodówek, telewizorów, łóżek, szaf do drobnych bibelotów, grzebieni czy power banków.





Kampala to miasto niesamowitych kontrastów. Od kobiet noszących na swoich głowach kosze z owocami i handlujących na ulicy, do pięknie i modnie ubranych kobiet. 



Uliczna handlarka w centrum miasta tuż przy stacji benzynowej.



W Ugandzie nie przestrzega się zasad BHP i pracy na wysokościach.






Pierwszym punktem naszej wycieczki okazało się Muzeum. 
Pełna nazwa: Udanda Museum założone w roku 1908.
Przywitał nas ledwo dostrzegalny mały, zardzewiały znak przy wjeździe do muzeum.
Naprawdę trudno odnaleźć się Europejczykom w stolicy afrykańskiego kraju bez znaków i drogowskazów.



Wchodząc tam miałem wrażenie, że ekspozycja nie zmieniła się od roku założenia muzeum. Nie tylko wystawy pamiętały tamte czasy, myślę, że kurz na nich także.
Najśmieszniejsze były lampy w niektórych kabinach, które resztami sił próbowały nam oświetlić to co było za szklanymi witrynami. Pomimo najszczerszych chęci nie dawały rady. Myślę, że już dawno skończyła się ich eksploatacja. Dawno powinny już przejść na zasłużoną, żarówkową emeryturę.


Narodowe nakrycia głów podczas ich rytualnych tańców.



Kolejnym punktem naszej wycieczki, podpowiedzianej nam przez panią pracującą w kasie była jedyna świątynia religii  bahaizm -Bahai Faith Uganda. Jedyna taka świątynia na całym kontynencie Afrykańskim.




Wnętrze świątyni jest wciąż w budowie. Rusztowanie w niej postawione przypinało ogromny chaos podobny do rozsypanych bierek gdzie strach ruszyć jakąkolwiek z nich by nie zniszczyć całej konstrukcji.
Zdjęć w środku nie można było robić... ale czy jak bym nie zrobił zdjęcia?
Pytanie retoryczne. ;)



Tym razem postanowiliśmy skorzystać z transportu publicznego. Busa mieszczącego 16 osób. Oczywiście czasem więcej. W zależności jak duże osoby wsiadają do busa. Jednak można było w tym chaosie znaleźć system. Kierowca i jego pomocnik siedzący z tyłu. Przy otwartym oknie wisząc do połowy, na zewnątrz samochodu nagania klientów kierowcy. 
Kierunek jazdy to albo w prawo albo w lewo. Nie ma dokładnych przystanków. Ludzi zabiera się w każdym momencie i zostawia tam gdzie sobie tego życzą. Cena podroży jest zawsze taka sama, niezależnie od tego czy jedzie się 5 czy 20 minut. Cała przyjemność kosztowała nas 1000 szylingów. Czyli około 1zł od osoby.


Busem ruszyliśmy do największego meczetu w Afryce Wschodniej - Meczetu Narodowego Muammara Kadafiego. 
Oczywiście przygotowano nas odpowiednio do odwiedzenia tego miejsca. Dostaliśmy też bardzo pozytywnie zakręconego przewodnika, który nie tylko  opowiedział nam o powstawaniu meczetu, ale także przybliżył historię stolicy i pochodzenie jej nazwy.






Kampala, w języku ang. Campala. Pochodzi od dwóch słów:
Camp -obóz
oraz
Impala - impala zwyczajna; rodzaj antylopy występujący w Afryce środkowej.

Na terenach obecnej stolicy, według przekazów, ówcześnie zamieszkiwały je wielkie stada impali. 



Po całym dniu, zmęczeni, marząc tylko o prysznicu i wygodnym łóżku pod moskitierą, wróciliśmy do naszego hotelu. 
Miało być jednak całkowicie inaczej....


Wchodząc do hotelowego pokoju zauważyliśmy, że nie tylko posprzątano nasz pokój, ale także poprzesuwano i poprzekładano nasze rzeczy. Moja torba w magiczny sposób powędrowała pod biurko...  
Coś tknęło mnie aby sprawdzić, czy zostawione w bagażu, głęboko pod ciuchami pieniądze w portfelu, nie są także "posprzątane".

Otwieram portfel.
Pusty.
....
Nie ma dolarów.
Nie ma euro.
Nie nawet polskich złotych.

Po co komu one w Afryce...?

Nie chcąc nikogo bezpodstawnie obwiniać. 
Wierzę w ludzi -mówię sobie w głowie.
Sprawdzam 2 razy każdą kieszeń w spodniach. Wszystkich, które spakowałem. W każdej skarpetce, każdej kieszeni torby, nawet w kosmetykach. 
Mania delikatnie sugeruje mi kiedy ja przewracam do góry nogami moje 30 kilogramów bagażu, gram po gramie.
-Kosma, nie chcę nic mówić, ale chyba Cię okradli.
Postanawiamy zejść na dół do Justyny i Hani.
 Poinformować je, że muszę zejść do recepcji bo moim pokoju dzieją się magiczne rzeczy. Bagaż chodzi sam, zmienia miejsce położenia, pieniądze znikają z portfela. 
Słyszałem o magicznych sztukach afrykańskich plemion, ale nie takich.
Hania sprawdza swój portfel.
....
-Nie ma dolarów. 
To jak określiła swoją minę po otwarciu jej portfela zostawię dla siebie. :)

Schodzimy do recepcji.
Na dole czeka jedna z tych pań, które witały nas dnia poprzedniego. Informujemy ją o całym zajściu. 
Dowiadujemy się, iż nie ma dziś menadżera. Pani menadżer pojawi się jutro o 7 rano. Jedyne co możemy zrobić to napisać zażalenie w zeszycie skarg. Mania wzięła więc długopis i napisała piękny elaborat na temat tego co zaszło podczas naszej nieobecności. Kiedy poprosiliśmy Panią o to abyśmy i my otrzymali jakiś dowód, iż hotelowa recepcja została poinformowana o cały zajściu -otrzymaliśmy po raz kolejny tę samą odpowiedź, że musimy czekać na Panią menadżer do 7 rano.
Tego samego wieczoru przyjechał pan policjant. Poproszono nas abyśmy złożyli pierwsze zeznania. Jutro pan policjant miał się pojawić w hotelu o 7:30, by razem z przełożonym hotelu wyjaśnić sprawę. Zeznanie nagrał od połowy na swoim prywatnym telefonie. 
Wcześniej, niestety, nie mógł znaleźć w nim opcji nagrywania.



Wstaliśmy o  wpół do 8. Gotowi do konfrontacji. Zeszliśmy do recepcji. Zegar pokazywał, kwadrans do ósmej. Pani recepcjonistka wykonała telefon do znanej nam tylko z tytułu pani menadżer. Otrzymaliśmy informację, iż zjawi się ona za: few minutes.
Chyba nie uważałem na lekcjach języka angielskiego. Myślałem, że owe few minutes oznacza kilka minut. Maksymalnie kwadrans. 
Czekaliśmy, czekaliśmy... czekaliśmy.
W między czasie, spóźniony jakieś 40 minut, przyszedł pan policjant. Pytając retorycznie:
Am I late?
Oczywiście widząc w nim jedyną nadzieję odzyskania naszych pieniędzy, ze sztucznie przyklejonym do twarzy uśmiechem odpowiedzieliśmy chórem, że nie.
Czekaliśmy dalej. 
Zjedliśmy śniadanie.  
W sumie czekaliśmy dwie godziny. Pan policjant o te 40 minut krócej. W końcu postanowił nas zabrać na najbliższy posterunek policji, zapewniając, że tam spotkamy się z panią menadżer. 
Prowadził nas przez targ, gdzie my, biali MUZUNGU, byliśmy przez całą drogę zaczepiani by coś kupić od miejscowych. Jednak żeby coś kupić, trzeba mieć pieniądze. Niestety wszystkie moje pieniądze zostały skradzione.
 Co jeszcze bardziej wywoływało we mnie irytację.

Dotarliśmy do blaszaka.
 Metalowej szopy.
 Bo tak można to określić.
 Posadzono nas na starej, brudnej sofie. W środku stały jeszcze dwa fotele, stylem i tapicerką pasujące do obicia sofy na której siedzieliśmy. I biurko. Biurko pana policjanta. W środku czekał na nas kolejny  policjant, który kazała nam po raz kolejny składać zeznania. 


Wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie ludzi, którzy przechodząc obok, ukradkiem spoglądali na nas zastanawiając się pewnie co troje Muzungu robi na komisariacie.
Czekałem na rozwój sytuacji obserwując prze drzwi blaszaka lokalnego rzeźnika, gdzie przy zawieszonym kawałku mięsa, w pełni słońca latało stado much. Tuż obok niego czterech mężczyzn z pociętych na długie pasy opon,  plotło ogromne, czarne kosze. 
Moje chwilowe zamyślenie przerwało dwoje kolejnych policjantów, którzy przybyli do blaszaka. Kobieta i mężczyzna. Byli ubrani w służbowe mundury. Po naszyciach na pagonach, uznałem, że mężczyzna musi być wyżej rangę od poprzedniego.'
 To on zalecił aby zaprowadzić nas na główny w starej Kampali posterunek.
Za motto towarzyszyło nam tylko zdanie jednego z policjantów:
Jeżeli chcecie odzyskać pieniądze, musicie być twardzi i nie iść na żadne ugody.
Wiedziałem, że dziś już nic nie zwiedzimy, poza posterunkiem policji.


Wchodzimy na posterunek. Za głównym budynku wita nas napis:
STREFA WOLNA OD KORUPCJI.
Mijamy główną ladę. Idziemy schodami na górę. Nikt nie wie gdzie nas prowadzą. Po chwili karzą znów zejść na dół. Jak te święte krowy chodzimy za nowym panem posterunkowym, który dostał naszą sprawę. 
Czas na zeznania. Trzecie już. Tym razem osobno. Hania zostaje poproszone do pokoju obok. Ja do całkowicie innego budynku. Mam usiąść. Trochę to trudne bo siedzenie nie jest przymocowane do metalowej ramy i ucieka gdy próbuje na nim spocząć. Policjant otwiera kłódkę, która pilnie strzeże sekretów jego biurka. Wyciąga z niego długopis. Kolejnym problemem jest znalezienie czystej kartki. Grzebie w starych dokumentach przez chwilę, po czym znajduje kartkę. Nieważne, że z drugiej strony znajduje się ksero jakiegoś paszportu. 
Czas złożyć zeznanie numer 3.
Nauczyłem się go wtedy na pamięć.
Wracam do dziewczyn. Pan policjant u którego Hania składała zeznania robi nam zdjęcia. Nie takie do kartoteki, tylko swoim telefonem, najprawdopodobniej by pokazać swojej rodzinie, że dziś przesłuchiwał Muzungu. Pani z biurka obok, chce nasze numery telefonów. Próbują mnie z ową Hanną zeswatać. Pytając czy nie chce Afrykanki za żonę.  Sam ona napisze później do mnie wiadomość na Whatsapp :

Do u know any one hu is interested in an African lady for serious relationship?

Wracamy do głównego wątku. 
Zadać można sobie pytanie gdzie Pani menadżer...? To samo pytanie zadawałem na komisariacie. Znalazła się!  
Po kolejnej godzinie na komisariacie wróciliśmy do hotelu, gdzie mieliśmy się spotkać z PM. ( od teraz tak będę nazywać menadżerkę hotelu).
Posadzono nas z dwójką policjantów w małym jasnym pomieszczeniu, obok którego za kratami była kasa. Pomieszczenie nasłonecznione, bez okien i  klimatyzacji.
Pomyślałem sobie:
Chcą nas przetrzymać.
Po europejskim few minutes ktoś otworzył drzwi. Już za chwilę miała pojawić się w drzwiach PM.
Ile wersji tej kobiety miałem w głowie. Elegancka pani na szpilkach, w garsonce. Pięknie ułożone włosy i obowiązkowo szminka na ustach.
Znów zderzenie z rzeczywistością.
Weszła.
Maksymalnie 170cm wzrostu. Ubrana we wszystkie kolory tęczy. Bluzka w grochy. Telefon w ręku, z jedną słuchawką w uchu.  Chyba miało to kreować ją na bardzo zajętą. No  i coś czego nie znoszę. Żuła gumę jak krowa na pastwisku, a jej mina mówiła: Mam was głęboko w d***e.

Słuchała naszych skarg żując tąę przeklętą gumę, wywijając przy tym swoimi oczami. Miałem wrażenie, że chwilami wcale nas nie słucha bo kciukiem przewiała co chwilę coś na swoim telefonie.
Zasugerowała, że pewnie kłamiemy, że na pewno nie mieliśmy pieniędzy w torbach. 
Po chwili wyszła. Wróciła, że personelem sprzątającym. Tylko on podczas naszej nieobecności był w naszych pokojach. Czułem się jak na przed lustrem weneckim, za którym pokazuje się skazańców. Tylko, że między nimi, a nami nie było lustra. Miałem wrażenie, że zaraz będę musiał zgadywać kto jest złodziejem i pewnie jeszcze będę musiał wskazać podejrzaną. 
Jedna ze sprzątaczek, podczas tego co mówimy miała świetny ubaw śmiejąc się pod nosem. 
PM oznajmiła, że w regulaminie hotelowym, jest informacja, że nie powinno się zostawiać żadnych cennych rzeczy. Szkoda tylko, że zostaliśmy o tym poinformowani po fakcie. PM próbowała też jako argument przedstawić dokument podpisany pierwszego dnia przez Manię. Naszym atutem było to iż ani ja ani Hania takiego dokumentu nie podpisaliśmy.
Zapadła decyzja.
Wracamy na komisariat. Złożyć kolejne zeznania. (numer 4). Tym razem zabieramy ze sobą wszystkie sprzątaczki, recepcjonistkę oraz PM. 
Przed wyjście PM znika na 20 minut. W końcu z hotelu wychodzi z tajemniczą kopertą. 
Wyobraźcie sobie ten widok. Ci co oskarżają i oskarżeni idą na ten sam komisariat. Składać zeznania, oni pierwsze. My już czwarte. 
Trafiamy do kolejnej wyżej rangą osoby. Jest to kobieta w eleganckiej brązowej sukience, z upiętym starannie kokiem i złota bransoletką na ręku.
 To ona ma rozsądzić kto kłamie. 
I tu nagle nowy dowód w sprawie. 
PM z koperty, z którą wyszła z hotelu, wyciąga dokument, który podpisała Mania. Faktura numer 2023. Jest coś jeszcze. Coś o czym nawet ja nie miałem pojęcia, że istnieje. Faktura 2030. Z moimi danymi osobowymi i moim podpisem, którego niestety nigdy wcześniej nie miałem okazji użyć. 


Nieważne, że meldowaliśmy się tego samego dnia, o tej samej godzinie. Według dokumentacji recepcja zameldowała jeszcze 7 innych osób. 
Postanowiono przesłuchać personel i PM.
Nam kazano czekać.


Czuć było w nas rezygnację, zmęczenie i głód. Dobrze, że w międzyczasie Mania spakowała nasze rzeczy w hotelu i zostawiła je z Justyną, która zaryglowała się w pokoju z informacją, że nie ma nikogo wpuszczać do naszego powrotu z komisariatu. 
Po złożeniu zeznań przez personel naszego magicznego hotelu spytałem pani w brązowej sukience jak długo będzie trwać postępowanie. Tego samego dnia zabierano nas z Kampali do Mipidżi, gdzie następnego dnia zaczynał się projekt.
Pani poinformowała mnie, że potrzebują na to kilka dni. Należy odsłuchać zeznania.
Wtedy wypowiedziałem magiczne słowo zmieniające wszystko. 
Jak alohomora otwierało drzwi w świecie Harrego Pottera, tak w Ugandzie słowo AMBASADA otwierało całkowicie inną drogę naszego postępowania na posterunku policji.
Grzecznie poinformowałem, że jeśli w przeciągu dwóch godzin, nie otrzymamy naszych pieniędzy skontaktujemy się z ambasadą i to oni będą w dalszym postępowaniu sprawy nas reprezentować.
Nieważne, że ambasada była już zamknięta. Nieważne, że nie ma polskiej ambasady w Ugandzie. Najbliższa Polsce, była ta niemiecka.

Po godzinie i pół kolejne spotkanie. 
Widziałem, na plakacie przedstawiającym, hierarchię mundurowych w Ugandzie podczas drugiego przesłuchania, że jesteśmy przed osobą, która dopiero jest w połowie całej tej hierarchii. Bałem się, że nie wyjdziemy z tego komisariatu jeszcze długo.
Pan poinformował nas, że nie chce abyśmy mieli jego ojczyznę na kraj złodziei. I bardzo delikatnie poinformował nas, że często można odzyskać tylko część pieniędzy. Szybko dodając, że stara się aby odzyskać oczywiście całą kwotę.
Moje 100 dolarów, 15 euro, 50 tysięcy szylingów i 50 dolarów Hani.
W któymś momencie nie miałem już cierpliwości i ostatkiem sił po 7 godzinach walki wykrzyczałem do PM, że naśle na jej hotel wszystkie możliwe kontrole jakie znam.
-Kontrolę z Booking.com
-Kontrolę z Ambasady
i Kontrolę z ( co wymyśliłem na poczekaniu)
International Hotel Office.
Brzmiało groźnie. Nie zapomnę miny Mani i Hani, których wzrok mówił:
Co ty wymyślasz?

Moją ostatnią deską ratunku były już międzynarodowe organizacje  i próba sprawdzenia respektu PM przed nimi.

Nagle słyszymy... po prawie 8 godzinach.
Ale przecież my wam oddamy wszystkie pieniądze. Wrócimy do hotelu i tam się dogadamy.

W końcu pojawiła się w moim sercu nadzieja, ale nie zamierzałem odpuścić, dopóki nie będę trzymał pieniędzy w ręku.
Od razu oznajmiłem, że sami z  PM nie wrócimy do hotelu, że chcemy jednego policjanta, który tego dopilnuje i będzie świadkiem. Trafiło na tego, przed którym składałem moje zeznania numer trzy. Był to Pan minimum  z 20 kilogramową nadwagą. Nie zdziwił mnie więc fakt, iż poinformował nas, że zanim wszystko dopilnuje musi coś zjeść bo przecież całą sprawą zajmował się on sam.
Wróciliśmy do hotelu. Chcieliśmy odzyskać nasze pieniądze i uciekać stamtąd jak najdalej.
Czekaliśmy, aż Pan się posili. 
 Usiedliśmy na tej samej sofie gdzie rano zmarnowaliśmy, 2 godziny czekając na PM, bagażami gotowi to wyjścia.
Poproszono mnie do pokoju obok kasy gdzie wcześniej obywało się okazanie oskarżonych. 
PM wysłała recepcjonistkę do kantora po dolary.
W tym czasie protokół, który miałem podpisać, przygotowywał już najedzony pan policjant.
I wtedy padły te słowa:
Ile dostane od ciebie za to, że odzyskasz pieniądze?
Z miną pełną gracji i uśmiechem odpowiedziałem.:
Nic.
 Zero. 
To Twoja praca. 
Na posterunku widziałem piękny napis. 
STREFA WOLNA OD KORUPCJI.
Jedyne co ode mnie otrzymasz to mój uścisk dłoni i słowo dziękuję.
Policjant trochę się zmieszał. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.

Po otrzymaniu pieniędzy, podpisałem dokument i ze złami w oczach pobiegłem do dziewczyn
Nie wierzyłem, że się udało.
Przez kolejny tydzień słuchałem, od miejscowych, że są w szoku, że udało się nam.
Ja tylko kwitowałem:
Ugandczycy to sprytny naród, ale my Polacy to naród waleczny. :)


 Z lewej strony PM.